Książka Jack McCallum - Dream Team
Opis
Dream Team
Dream Team
Autor: Jack McCallum
Tłumaczenie: Michał Rutkowski
Język oryginału: angielski
Wydawnictwo: SQN
Liczba stron: 352 + 8 stron wkładki kolor
Data wydania: 4 grudnia 2013
ISBN: 978-83-7924-096-8
Michael Jordan, Magic Johnson, Larry Bird, Charles Barkley, Scottie Pippen – ludzie, którzy zapisali się w historii koszykówki wielkim zgłoskami. Mało kto nie słyszał o piątce słynnych koszykarzy tworzących trzon najlepszej drużyny?
Idealna książka, idealny temat, idealny pisarz. Dream Team to jedna
z najlepszych książek sportowych, jakie czytałem – porywające spojrzenie od wewnątrz na wyjątkową drużynę działającą w wyjątkowych czasach. Jack McCallum napisał arcydzieło. - Jeff Pearlman, dziennikarz „New York Timesa
Opis książki:
W ciągu dwudziestu dwóch lat, odkąd DREAM TEAM zawładnął światową opinią publiczną, otaczająca go aura tajemniczości tylko się spotęgowała, podobnie jak wpływ, jaki wywarł on na koszykówkę. Książka doskonale odtwarza tamte chwile – kiedy dwunastu wybitnych zawodników połączyło siły, osiągnęło sukces, który przerósł wszelkie oczekiwania, i jednym błyskawicznym kontratakiem ukształtowało całą przyszłość sportu.
Prowadzeni przez autora zasiadamy z koszykarzami do nocnych partyjek pokera, a także przysłuchujemy się ich rozmowom na temat ukochanej dyscypliny, sławy i wzajemnych relacji. Wisienką na torcie jest szczegółowe sprawozdanie
z legendarnego sparingu rozegranego w lipcu 1992 roku, w którym przeciwko sobie stanęli najlepsi zawodnicy DREAM TEAMU – być może był to najlepszy mecz i najwspanialszy pokaz trashtalkingu w historii.
Dream Team opowiada nieznaną dotąd historię najlepszej drużyny wszech czasów: koszykarskiej reprezentacji olimpijskiej Stanów Zjednoczonych z 1992 roku, która urzekła świat, rozbudziła sportowe marzenia dzieciaków i sprawiła, że NBA stała się międzynarodową sensacją.
McCallum przez całe igrzyska spędzał czas, grał w golfa, a także pił drinki
z najlepszymi koszykarzami: Magikiem Johnsonem, który mimo niedawnej diagnozy o zarażeniu HIV stał się niekwestionowanym liderem drużyny; Michaelem Jordanem znajdującym się wówczas u szczytu sportowych
i marketingowych możliwości; Charlesem Barkleyem, którego wypowiedzi mogły doprowadzić do konfliktu międzynarodowego… Na czele najsłynniejszej drużyny świata stał Chuck Daly, którego podejście pozwoliło wykorzystać potencjał takich gwiazd jak Larry Bird, Patrick Ewing czy Scottie Pippen.
O autorze:
JACK MCCALLUM jest autorem dwóch doskonale ocenianych książek
o koszykówce – Unfinished Business i Seven Seconds or Less. Każda z nich stanowi zapis pojedynczego sezonu danej drużyny NBA – w pierwszym przypadku jest to sezon 1990/91 Boston Celtics, a w drugim 2005/06 Phoenix Suns. W 2005 McCallum roku zdobył nagrodę przyznawaną przez Koszykarską Galerię Sławy. Przez 30 lat związany był ze „Sports Illustrated”.
Fragment Książki
ZANIM ZACZĘŁY SIĘ MARZENIA
ROZDZIAŁ 1. INSPEKTOR DO SPRAW KONTROLI JAKOŚCI MIĘSA
Zawodowcy na olimpiadzie?
To jego pomysł i niech nikt nie waży się twierdzić, że było inaczej
Do Stanów przyjechał w styczniu 1974 roku, miał się tu uczyć amerykańskiej koszykówki. Nie mówił po angielsku, nie znał lokalnych obyczajów, zamieszkał w osiedlu koszykarskim w Billings w Montanie, bo tylko tam udało mu się załatwić darmowe lokum dla swojej jugosłowiańskiej rodziny.
Obcokrajowiec w obcym kraju nazywał się Boris Stanković. Za pół roku miał skończyć czterdzieści dziewięć lat i przyjechał do Stanów z ramienia FIBA. W tamtych czasach tylko kilku Amerykanów wiedziało, że FIBA to skrót od międzynarodowej federacji koszykówki (Fédération Internationale de Basketball), nikt nie miał pojęcia, gdzie mieści się jej siedziba (wtedy w Monachium, potem przeniesiono ją do Genewy) i czym się to cholerstwo zajmuje (zarządzało amatorską koszykówką na całym świecie za wyjątkiem Stanów Zjednoczonych). „Nie zrozumiesz koszykówki, jeśli nie zapoznasz się z tym, jak wygląda ona w Stanach”, powiedział Stankoviciowi R. William Jones, który jako sekretarz generalny zarządzał FIBA twardą pięścią, niczym dyktator, zawsze w muszce i z zapalonym cygarem w dłoni. Stanković wsiadł w samolot i po przylocie z miejsca zakochał się w oglądanych na żywo meczach koszykówki uniwersyteckiej w wykonaniu fenomenalnej drużyny UCLA – jego ulubionym koszykarzem stał się Bill Walton – no i w transmitowanych w telewizji rozgrywkach NBA.
Przez większość dorosłego życia Stanković był inspektorem odpowiedzialnym za kontrolę mięsa w Belgradzie. „Moja praca polegała na sprawdzaniu jakości mięsa i sera oraz na ich stemplowaniu”, powiedział, kiedy robiłem z nim wywiad w Stambule latem 2010 roku. Obecnie jest już na emeryturze, ale wciąż pojawia się na wielu imprezach jako szara eminencja światowej koszykówki. W 1945 roku ukończył studia weterynaryjne na Uniwersytecie w Belgradzie. „W naszym kraju było to naturalne, że weterynarz sprawdza jakość mięsa i sera, w końcu ma to coś wspólnego ze zwierzętami, prawda?”
Tym, co Stanković lubił sprawdzać najbardziej, były skóry wykorzystywane do produkcji piłek do koszykówki. Nawet kiedy wstawał o piątej rano, zakładał biały fartuch i brał do ręki stempel, to w głębi duszy myślał przede wszystkim o koszykówce. Był twardo stąpającym po ziemi skrzydłowym, który w barwach reprezentacji Jugosławii rozegrał trzydzieści sześć spotkań. Z wielką dumą wspominał grę dla swojego kraju podczas pierwszych mistrzostw świata organizowanych przez FIBA, które odbyły się w Argentynie w 1950 roku. „Zajęliśmy dziewiąte miejsce – wspomina ze śmiechem – na dziewięć drużyn”. Jedną z rzeczy, których żałuje najbardziej, jest to, że nigdy nie wystąpił na igrzyskach olimpijskich.
Jugosłowianie byli wysocy, twardzi i szczupli, zahartowały ich dwie wojny światowe oraz liczne domowe. W bałkańskiej części Jugosławii, gdzie urodził się Stanković, ludzie nie dzielili dni na czas wojny i czas pokoju, ale na czas wojny i nie-wojny. Kiedy Boris miał dziewiętnaście lat, razem ze swoim ojcem Vassiljem, prawnikiem, który walczył o serbską niezależność, trafił do sowieckiego więzienia. Po dwóch miesiącach wyszedł na wolność, ale Vassilje został rozstrzelany i pochowany w zbiorowej mogile – Stanković do dziś nie wie gdzie. Boris trafił na czarną listę, przez co nie mógł zostać – tak jak zamierzał – lekarzem, więc żeby mieć jakikolwiek kontakt z medycyną, poszedł do szkoły weterynaryjnej. Jak wielu swoich rówieśników identyfikował się z serbskimi bojownikami, którzy od pięciu stuleci cierpieli pod obcym panowaniem. „Mieszkaliśmy w grupach, dorastając, uczyliśmy się współpracy i wzajemnej pomocy. Mieliśmy to we krwi. My, Serbowie, nigdy nie odnosiliśmy wielu sukcesów w sportach indywidualnych, ale w dyscyplinach zespołowych byliśmy bardzo, bardzo mocni. Mamy smykałkę do dyscyplin, które wymagają wzorowej współpracy”. Dzięki wiedzy na temat koszykówki oraz nieprzeciętnej inteligencji – każdy, kto go zna, zwraca uwagę na tę jego cechę – Boris rozwijał się jako trener i działacz koszykarski. W wieku trzydziestu lat był najważniejszym byłym graczem w koszykówce jugosłowiańskiej, choć działalność okołosportową wciąż łączył z posadą kontrolera jakości mięsa. Zaczął też udzielać się w FIBA.
W 1966 roku Stanković otrzymał propozycję objęcia posady trenera Oransoda Cantù, drużyny należącej do zawodowej ligi włoskiej, i wyjechał z kraju. „Wyjechałem za chlebem, liga włoska była najbogatsza”, tłumaczy po latach. Wielu Włochów krytykowało tę decyzję, ale wszyscy szybko go pokochali, jak to zazwyczaj dzieje się ze zwycięzcami – jego drużyna sięgnęła po tytuł mistrzowski w 1968 roku. Wtedy skusił go R. William Jones, który uznał, że przyszłość FIBA to właśnie Boris Stanković.
Jones – który zmarł w 1981 roku, kilka miesięcy po tym, jak podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie dostał wylewu, jedząc obiad – był facetem, którego jedni podziwiali, a inni nie znosili. Urodził się w Rzymie jako syn Brytyjczyka i Francuzki. Ukończył Springfield College, gdzie twórca koszykówki, doktor James Naismith, zawiesił swój pierwszy kosz. Zdaniem Stankovicia Jones był „typem bardzo międzynarodowym”, dzięki czemu miał predyspozycje, by stać się prawdziwym wizjonerem koszykówki. Równocześnie był typowym baronem sportu amatorskiego – żądnym władzy i niepoddającym się kontroli. Fani koszykówki w Stanach pamiętają go przede wszystkim dzięki temu, że 9 września 1972 roku dał Rosjanom dodatkową szansę na zdobycie złotego medalu w finałowym meczu przeciwko Amerykanom podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Stanković, kiedy w 1974 roku przybył do Stanów na przeszpiegi, nie był typem przywódcy, lecz zwykłym outsiderem, który próbował zgłębić tajniki koszykówki amerykańskiej, przy okazji ucząc się różnych innych przydatnych rzeczy, na przykład jak zamówić hamburgera. O dziwo, udało mu się załatwić audiencję u Johna Woodena. „Rozmawialiśmy o koszykówce, więc nie było problemów z komunikacją – mówi Boris, który był przede wszystkim zdany na samego siebie. Szybko się zresztą okazało, że to, co widzi i słyszy, nie ma nic wspólnego z europejską koszykówką. – To było jak inna dyscyplina sportu. Szybsza, ale oparta na solidnych fundamentach. Patrzyłeś na przykład przez minutę na Billa Waltona i bardzo szybko docierało do ciebie, że facet jest na nieporównywalnie wyższym poziomie niż ktokolwiek, kogo widziałeś do tej pory w Europie”.
Przepisy FIBA zabraniały wówczas zawodowcom gry pod sztandarami FIBA, a zasady uznawane przez tę organizację były również przepisami olimpijskimi. Tak było zawsze i wszyscy byli przekonani, że tak już pozostanie. Hipokryzja polegała na tym, że i tak grali tam zawodowcy – w barwach reprezentacji narodowych zawsze występowali najlepsi koszykarze w kraju, nawet jeśli w rubryce „zawód” mieli wpisane „żołnierz” albo „policjant”.
Nikomu, za wyjątkiem Stankovicia, specjalnie nie zależało na tym, żeby Amerykanie z NBA zagrali na igrzyskach, zwłaszcza że nawet amerykańscy studenci niepodzielnie dominowali na olimpijskich parkietach, nie licząc roku 1972. Poza tym częścią amerykańskiego etosu sportowego było to, że na igrzyska jeździli najlepsi zawodnicy z uniwersytetów. NBA i igrzyska olimpijskie były planetami z zupełnie odmiennych układów słonecznych.
Ale kontroler jakości mięsa miał na ten temat inne zdanie. Kiedy oglądał w telewizji największe gwiazdy z lat siedemdziesiątych, między innymi Oscara Robertsona, Jerry’ego Westa i swoich ulubieńców – Walta Fraziera i Pete’a Maravicha – zaczęło go gryźć, że ci naprawdę najlepsi nigdy nie biorą udziału w igrzyskach. „Dotarło do mnie, jaka to hipokryzja – mówił Stanković. – Ale istniała również strona praktyczna: zależało mi na tym, żeby koszykówka była coraz silniejsza, żeby się rozwijała, bo mieliśmy do czynienia z istnym absurdem. Nie mogłem się z tym pogodzić”.
Stanković mógł w tym mieć też swój interes. Widział w sobie mesjasza koszykówki, człowieka, który sprawi, że dyscyplina ta stanie się popularniejsza nawet od królewskiego futbolu. Poza tym irytowało go, że jego własna organizacja, która uzurpowała sobie prawo do wszystkiego co najważniejsze w świecie koszykówki, z punktu widzenia NBA była nic nieznaczącym pionkiem.
Tak czy owak wrócił do Monachium i powiedział Jonesowi, że rezygnacja z olimpijskiej klauzuli „tylko dla amatorów”, która otworzyłaby najlepszym koszykarzom amerykańskim drogę do rywalizacji olimpijskiej, powinna się stać najważniejszym celem FIBA. Pomysł wydawał się dość oderwany od realiów, zwłaszcza biorąc pod uwagę ówczesne uwarunkowania społeczno-polityczne. Czasy może i się zmieniały, ale nie w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim (MKOl), gdzie rządził Avery Brundage, wyjątkowa kreatura, być może największy despota w historii sportu, a przede wszystkim obrońca idei fikcyjnego amatorstwa.
Stanković nie jest do końca pewien, co tak naprawdę Jones sądził na temat jego pomysłu, ale instrukcje bossa były jasne: „Powiedział: »Zapomnij o tym. W ogóle się tym nie zajmuj«”, wspomina Stanković. I rzeczywiście, przez najbliższe kilkanaście lat nikt poza Borisem Stankoviciem się tym nie zajmował.
Jak o wielu wpływowych ludziach w historii często zapominamy o inspektorze zajmującym się kontrolą jakości mięsa. Nigdy nie poznał ani Magica Johnsona, ani Larry’ego Birda, a Michaela Jordana spotkał tylko raz, przy okazji igrzysk w 1984 roku, na wiele lat przed powstaniem Dream Teamu. Fakty są jednak takie, że to Boris Stanković był autorem idei Dream Teamu. Jego narodziny nie miały nic wspólnego z tajnym planem wypromowania koszykówki uknutym przez Davida Sterna. Nie stały się wynikiem wielkiej krucjaty marketingowej NBA, mającej na celu sprzedaż koszulek w Europie po dwieście dolarów za jedną, choć przecież w efekcie tak to właśnie wygląda. Nie były też owocem frustracji wynikającej z tego, że coraz częściej podawano w wątpliwość amerykańską dominację w świecie koszykówki.
Pomysł zrodził się w głowie inspektora kontroli jakości mięsa z Belgradu (...)